Uploaded with ImageShack.us

sobota, 27 kwietnia 2013

82. Kocham Cię.

Rozchwianie emocjonalne. Dokładnie coś takiego towarzyszyło mi, podczas jazdy taksówką na lotnisko. Z jednej strony, widomo, mega szczęście, siedzę sobie tu z chłopakiem moich marzeń, trzymającym mnie za rękę. Z drugiej strony jednak resztkami sił usiłowałam powstrzymać łzy, płynące mi do oczu. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, że ten piękny sen już za chwilę się skończy. To znaczy wiadomo, są maile, telefony i tak dalej, wiem, ale to i tak nie będzie to samo.
-Hej, wszystko dobrze? – Bill widocznie musiał zauważyć, że coś jest nie tak jak powinno
-Jasne – powiedziałam z lekkim uśmiechem i położyłam głowę na jego ramieniu. Chwilo, trwaj. Podczas ostatnich wspólnych godzin nie mogłam się rozklejać, tylko wręcz przeciwnie, muszę wykorzystać ten czas najlepiej jak się da! Weź się w garść Zuzka! – Mamy jakiś plan jak już dojedziemy na lotnisko? – zapytałam, ale kiedy zobaczyłam na jego twarzy lekką dezorientację, dodałam – no wiesz, będziemy tam o wiele, wiele za wcześnie.
-A, to masz na myśli – uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo – Wiesz, na początku myślałem o jakimś wspólnym spacerze, ale, z przyczyn od nas niezależnych – tu spojrzał przelotnie na mój gips – wydaje się to dość niewykonalne. Tak więc, zapraszam cię na obiad. Co ty na to?
-Zaproszenie przyjęte – wiedziałam, że coś wymyśli. Będzie mi brakowało tej ciągłej, choć chyba trochę nieświadomej, chęci zaimponowania i w ogóle tego wszystkiego. Z moich rozmyślań wyrwał mnie taksówkarz, który oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Facet zwracał się do nas po niemiecku, więc oczywiste jest, że to Bill załatwił wszystkie formalności. Po chwili wysiadł z samochodu, obszedł go dookoła i otworzył drzwi od mojej strony. Było ciężko, ale po dość długiej chwili, jakimś cudem udało mi się wygramolić na zewnątrz. Stojący koło nas taksówkarz, po wcześniejszym wyjęciu całej masy naszych rzeczy z bagażnika, wzdychał niecierpliwie, najwyraźniej nie rozumiejąc, że wysiadanie z auta z gipsem na nodze nie jest wcale takie proste, jakby się mogło wydawać. Wreszcie, z westchnieniem ulgi, zatrzasnął za nami drzwi, zajął swoje miejsce i odjechał z piskiem opon.
-Co za cham! – oceniłam zachowanie mężczyzny. Bill zaśmiał się cicho, jak zwykle zresztą, kiedy tylko usiłowałam swoje zdenerwowanie wyrazić po niemiecku. No faktem jest, że w kwestii znajomości języka, przewyższał mnie wielokrotnie, ale w sumie co to za sztuka dla osoby, która mieszkała w Niemczech praktycznie całe swoje życie? – Chciałeś coś powiedzieć, kochanie?
-Nie, nic – wykrztusił, z trudem hamując śmiech. – Po prostu mówiąc to zdanie powinnaś użyć…
-Cicho. Ważne, że zrozumiałeś, tak? – oczywiście nasza wymiana zdań w niczym nie przypominała kłótni. Było to zwykłe przekomarzanie się, za którym również będę tęsknić. Spojrzałam na górę naszych rzeczy – Może lepiej wezwijmy kogoś do pomocy? – jakoś nie widziałam Billa targającego wszystkich walizek, toreb i nart. A ja w chwili obecnej raczej tutaj nie pomogę…
-Spokojnie, wszystko jest pod kontrolą – wykrztusił, zarzucając sobie na plecy moją gigantyczną torbę. Chyba chciał mi tym zaimponować, ale miałam nieodparte wrażenie, że za chwilę nie tylko ja będę unieruchomiona gipsem. ale skoro kazał mi czekać, to czekałam. Po kilku minutach zebrał ze śniegu wszystko. Nie wiem jakim cudem, ale udało się. Gorzej z przejściem z tym wszystkim chociaż kilku metrów.
-Bill, może jednak…? – zaczęłam z niepokojem
-Jeszcze… tylko… kawałek… jest… ok… - wychwyciłam pojedyncze słowa. Jaki on jest uparty! No dobra, idziemy. W sumie jego ślimacze tempo przypominało w tym momencie moje, więc nie było tak źle. Szliśmy tak razem, a ja postanowiłam nic nie mówić, bo sama do siebie mówić nie lubię, a wydaje mi się, że w tej chwili mój towarzysz raczej by mi nie odpowiedział. Doszliśmy do wielkiej hali, przekroczyliśmy próg i nagle… ŁUP! Wszystkie bagaże wylądowały na ziemi
-Dobra, doszliśmy – rzucił i zaraz, kompletnie nie wiem skąd, koło nas pojawił się jakiś pracownik lotniska, pozbierał nasze rzeczy na specjalny wózek, wymienił kilka szybkich zdań z Billem (mojej uwadze nie uszedł banknot, który mój chłopak ,,niepostrzeżenie” wcisnął facetowi) i odszedł.
-O co chodzi?
-Bagażami już nie musisz się martwić – powiedział – No więc, skoro wszystko już załatwione… – uśmiechnął się – dasz radę przejść kawałek, do takiej uroczej restauracji…?
-Nie rób ze mnie aż takiej kaleki – odrzekłam i, zostawiając go w tyle, ruszyłam przed siebie. Oczywiście po chwili mnie dogonił i idąc ramię w ramię (gdyby nie kule, na pewno trzymalibyśmy się za ręce) doszliśmy do restauracji, znajdującej się po drugiej stronie lotniska. Spojrzałam ukradkiem na wielki ścienny zegar; mamy mniej więcej godzinę. Za godzinę się rozstaniemy. Za sześćdziesiąt minut…
-Hej, co się dzieje?
-Naprawdę nic, wchodzimy? – starałam się zachować spokój. Bill wiedział, że nic w tej chwili ze mnie nie wyciągnie, chociaż on też na pewno czuł, że godzina rozstania zbliża się nieubłagalnie. Weszliśmy więc do środka i zajęliśmy dość odległy, dwuosobowy stolik na końcu Sali. Patrząc na wystrój wnętrza doszłam do wniosku, że jeszcze nigdy nie widziałam tak drogiej i wystawnej knajpy na lotnisku. Wolę nie myśleć, ile tutaj kosztuje zwykła herbata… Po chwili podszedł do nas kelner, z dość sztucznym uśmiechem postawił przed nami karty dań, i się oddalił. – Chyba tym razem będzie trochę bardziej kulturalnie? – zapytałam, przypominając sobie naszą ostatnią, dość nieudaną wizytę w restauracji
-W to nie wątpię – odpowiedział z uśmiechem. Zdążyłam go już na tyle poznać, żeby odczytać w tym uśmiechu coś takiego smutnego… - Zdecydowałaś się już na coś?
-Chyba tradycyjnie Mohito – odpowiedziałam, na co na twarzy mojego towarzysza pojawił się grymas – Czy ty w ogóle kiedyś tego próbowałeś?
- No dobrze… Mogę to zamówić i spróbuję się do tego przekonać, jeśli ty weźmiesz…
-Chyba żartujesz – mruknęłam. – Nie będę tego pić. To jest niedobre, śmierdzi i w ogóle…
-W takim razie nie poznam prawdziwego smaku Mohito… - odpowiedział ze zdecydowanie udawanym żalem. Tak więc po chwili mój chłopak złożył zamówienie na mohito dal siebie, i małe (chociaż to udało mi się wynegocjować) piwo dla mnie. Pięć minut później, kiedy zamówiliśmy już dania główne, kelner przyniósł nasze napoje. ja nie mówię, mogę wypić łyk piwa, albo i dwa, ale tak całe… - No już – Bill wybuchnął śmiechem – I tak podziwiam cię, że zgodziłaś się to zamówić – i zamienił szklanki. Ufff… Chociaż tyle
– Dziękuję – dalej pogrążyliśmy się w rozmowie. Rozmawialiśmy dosłownie o wszystkim. O moich studiach, o nowej płycie Tokio Hotel, o misiach koala w Australii… I tak właśnie minęła nam godzina. Ostatnia godzina. Bill zawołał kelnera, wcisnął mu w dłoń ileś tam banknotów (nawet nie wiem czy miał świadomość tego, ile mu daje) i nie czekając na resztę, wyszliśmy z restauracji. Do hali odlotów zmierzaliśmy w milczeniu. Każde z nas miało tą świadomość, że to, co zaczęło się niespełna dwa tygodnie temu, teraz jest będzie wystawione na bardzo ciężką próbę. Długie korytarze robiły się coraz bardziej kręte, a my cały czas szliśmy wzdłuż nich. I po jakichś dziesięciu minutach milczenia, doszliśmy do ostatniej barierki, za którą mogłam wejść już tylko ja. Stanęliśmy naprzeciwko siebie, a ja czułam, że teraz nie dam rady pohamować łez.
-Tak więc… - zaczął
-tak… - nie wiedziałam co powiedzieć. Że szaleję za nim? Że nie wiem, jak poradzę sobie bez niego…? Spojrzałam w dół, aż nagle poczułam jak Bill ujmuje moją twarz w dłonie, zmuszając mnie, bym na niego spojrzała
-Zuza, posłuchaj – zaczął, starannie dobierając słowa – Te dwa tygodnie z tobą, były zdecydowanie najlepszym czasem w moim życiu. Odkąd cię poznałem, zrozumiałem wiele rzeczy, których do tej pory nie byłem w stanie zrozumieć. Odmieniłaś moje życie. – obraz mojego chłopaka robił się coraz bardziej niewyraźny, przez coraz więcej łez – Kocham cię. – łzy ciekły ciurkiem po moich policzkach. Tego się chyba nie spodziewałam. Pierwszy raz, odkąd się poznaliśmy, wyznał mi miłość. Tak po prostu… - Hej, kochanie, nie płacz, proszę… - i otarł swoją ręką moje łzy
-Ja… ja… - usiłowałam wziąć się w garść. nie widziałam już nic, za to poczułam jego usta na swoich. Ostatni, pożegnalny pocałunek. Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie, jednak w oddali usłyszałam głos stewardessy oznajmiający, że za chwilę zamykają bramki. Na chwile przywarliśmy do siebie jeszcze mocniej, jednak po chwili musieliśmy się od siebie odsunąć. Lekko odsunęłam swoją twarz, spojrzałam mu prosto w oczy –  ja ciebie też… - szepnęłam, na co Bill złożył na moich ustach jeszcze jeden krótki pocałunek
-Będziemy spotykać się jak najczęściej
-Obiecujesz…?
-Obiecuję – było to ostatnie słowo, jakie usłyszałam z jego ust. Nie bardzo wiedząc dokąd się udaję, przeszłam przez bramkę, obejrzałam się za siebie, przez kurtynę łez ujrzałam po raz ostatni postać mojego chłopaka i wkroczyłam w długi, zaciemniony korytarz…